Piłkarskie życie Sebastiana Mili to prawdziwa huśtawka nastrojów. Był bohaterem kibiców, gdy pięknym strzałem z rzutu wolnego eliminował Manchester City z europejskich pucharów i strzelał gola Niemcom w zwycięskim spotkaniu na Stadionie Narodowym za kadencji Adama Nawałki, ale nie zawsze wyglądało to tak różowo.
Mundial przesiedziany na ławce, brak miejsca w składzie na Euro czy problemy w zagranicznych klubach powodowały narastające zwątpienie i brak wiary w siebie. Za każdym razem potrafił się jednak odbudować. Przekonaj się jak tego dokonał i dlaczego do dziś jest człowiekiem, którego nie da się nie lubić - niezależnie od tego czy zakłada koszulkę Groclinu Grodzisk Wlkp., Śląska Wrocław lub Lechii Gdańsk, czy też pełni rolę telewizyjnego eksperta.
W trakcie lektury Sebastian Mila przeprowadzi Cię przez wspaniałe, ale też bardzo trudne momenty swojej kariery, opowie o atmosferze szatni przed najważniejszymi spotkaniami oraz zdradzi kulisy polskiego futbolu i klubów, w których grał. Dzięki tej książce jeszcze lepiej poznasz słodko-gorzki świat piłki nożnej.
Zachęcamy do zapoznania się z darmowym fragmentem książki sportowej "Sebastian Mila. Autobiografia":
W tym meczu czuć było, że niosą nas trybuny. Kibice czasem nie rozumieją, jak to działa. Jak okrzyk czy śpiew może mieć wymierny wpływ na boisko? Z Niemcami jednak trybuny reagowały na każdy wślizg, każdy odbiór, kibice podgrzewali atmosferę, dodawali nam wiary. A coś takiego sprawia, że drużyna gra dwadzieścia procent lepiej. Idziesz z prądem. Idziesz z tłumem.
Nas to niosło absolutnie.
Niemcy mają kontrolę. Przeważają. Ale Wojtek Szczęsny broni zajebiście. A każda parada Wojtka to okrzyk z kilkudziesięciu tysięcy gardeł, to burza braw, które tylko Szczenę nakręcają.
A potem Piszczu wrzuca, Arek Milik strzela, robi się 1:0. Nowa, nieznana sytuacja – prowadzimy z mistrzami świata. Prowadzimy z drużyną, która kilka miesięcy wcześniej przejechała się po Brazylii 7:1. Prowadzimy z Niemcami, których nigdy nie pokonaliśmy.
Jasne, przeważają. Czasem mocno. Ale stawiamy opór. Wiara nas nie opuszcza. Tworzymy jedność. Wszyscy grają, nikt nie odstaje. Ja, choć stoję przy linii bocznej i się rozgrzewam, jestem pod prądem cały czas. Reaguję, klaszczę, gram ten mecz.
Woła mnie Bogdan Zając. Daje sygnał, że będzie zmiana, pokazuje mnie palcem – jestem. Kurde, zaczyna mi się robić ciepło. Para idzie z uszu. Ale nie ze stresu, a z ciekawości. Nie z niepokoju, a z ekscytacji. Chciałem jak najszybciej wejść. Oczekiwanie zżerało mnie od środka.
Trener łapie mnie przy linii bocznej. Czekamy, aż piłka wyjdzie, i to tak, żeby była nasza po wznowieniu. Kolejny rytuał selekcjonera.
– Sebastian, to ostatnie minuty. Będą napierać. Grasz więcej na swojej połówce, zabezpieczasz środek. Biegaj bliżej prawej, pomagaj Piszczowi, jak będzie potrzebował. Ale to nie są twoje główne zadania. Twoim głównym zadaniem jest przejąć piłkę i ją trzymać. Musisz ją rozgrywać, musisz być pod grą. Oni muszą mieć tej piłki jak najmniej, żeby z każdą minutą tracili wiarę, że mogą nam coś zrobić. Masz możliwość, idziesz do przodu. Idziesz z piłką. Rozprowadzasz. Mądrze, bez szukania asysty jednym podaniem. I niech cię ich napór nie deprymuje. Możesz nie mieć długo piłki, to też cię nie deprymuje.
To było zajebiste. Wiedziałem, co mam robić, wiedziałem, co mnie tam czeka.
Wchodzę. Zagrywają do mnie, żebym poczuł piłkę. Chciałem nawet rzucić pierwszą dłuższą, ale myślę: Nie. Za szybko. Chwila zawahania, Niemcy zamykają ten korytarz. Gram do Piszcza. Szybko, bezpiecznie. Ale wychodzę do grania, żeby zagrał mi wsteczną. Pewność siebie mi wzrasta.
Gramy.
Utrzymać się przy piłce.
Coś się otworzy.
– Piszczu, klasa! – gratuluję Piszczkowi wślizgu. Trybuny ryczą, biją mu brawo. Ja też tak chcę. Wszyscy chcemy. Potrzebujesz tych bodźców. Ktoś krzyczy: „Zabezpieczaj!”, ktoś „Dalej, trzymamy”, ktoś „Dobrze, podejdź!”. Nikt nie odstaje. Jeden za drugiego. Krzyczę: „Brawo, Gliku”, ktoś rzuca: „Świetnie, że tam poszedłeś”. A zaraz wrzask: „ASEKURUJ!” i tłum wstrzymuje oddech. Dobra interwencja Wojtka. Wojtek pewny. To widać. I to się udziela zespołowi.
Przebiega Kroos. Jak zwykle w laneczkach. Ma fajne przyjęcie, jest ciągle pod grą, ma podanie. Wiem, że muszę doskoczyć, bo nie jest za szybki, wszystko było na odprawie. Inaczej ustawiasz się do zawodnika, który ma gaz, inaczej do takiego, który go nie ma.
Nie mam piłki dłuższy czas. Trener o tym mówił. Nic zaskakującego. Zero podenerwowania. Robię swoje. I wiem, co robić.
Przeważają, ale opanowujemy sytuację. Nie grają cudów. Na lewej szatan Bellarabi ma gazicho, ale Dziadek Wawrzyniak robi mu kasowanko. Symboliczne. Jest nieźle. Mistrzowie świata to też tylko ludzie. Myślę sobie w pewnym momencie, że tu się nie zdarzy nic złego. Może z boku wygląda to źle, cisną nas, ale mamy siłę.
A potem Łukasz Podolski jak huknął z woleja, to piłka uderzyła o poprzeczkę, aż zadzwoniło. Pytałem kiedyś Peszkina o Poldiego.
– Ty, jak ten Podolski? Gra coś lewą nogą, nie?
– Stary. Gwint taki, że koniec świata.
Teraz miałem okazję przyjrzeć się temu w slow motion. Stoję dwa metry za dżentelmenem Podolskim, a dżentelmen Podolski składa się, uderza. Kalkuluję: o, siła dobra, leci też dobrze. Jest źle. Co zrobi Wojtek?
Poprzeczka.
I doskakujesz, żeby mu czasem drugi raz na nogę nie spadła.
Wojtek pokazuje, że wszystko pod kontrolą, klaszcze, dodaje otuchy, ale słyszałem, jak dzwoniło. Sygnał ostrzegawczy. Uczucie, jakby ktoś cię walnął w karczycho. Farta mieliśmy. Dopiero co myślałem, że tu już nic Niemcy nie są w stanie zrobić, a ratują nas centymetry.
Bronimy. Walczymy. Wybita piłka. Walka. Jest ogień.
Aut na połowie Niemiec. Auty też ćwiczyliśmy. Też mamy na nie schematy. Wszystko ćwiczyliśmy.
Piłka wyrzucona do Lewego. Muszę do niego biec. Nie jestem z natury fałszywym napastnikiem, ale wiem, jak grać z Lewym. Trzeba cały czas się wokół niego kręcić, tak żeby miał z kim grać. On nie potrafi inaczej, zawsze szuka gry, więc jak nie kręcisz się wokół Lewego, to on kręci się wokół ciebie. A to źle, bo wtedy brakuje go z przodu.
Stoję z Kroosem, wiem, co mam robić, tylko jak zareaguje Kroos?
Kroos mnie odpuszcza.
Biegnę. Patrzę, co zrobi Lewy. Gdzie pójdzie? Może na chorągiewkę, żeby grać na czas? Nie, tam wyrasta spod ziemi obrońca, stawia szlaban. Tą drogą nie pójdzie. Lewy sunie więc do przodu. Może to i lepiej. Może od początku tak planował.
Idę na gazie, sam, nikt mnie nie pilnuje. Przede mną obrońca, który mógłby doskoczyć, zagrodzić mi drogę. Ale nie może, bo po prawo od Lewego ucieka Waldek Sobota. Obrońca musi mieć na niego oko. Ułamki sekund decydują o wszystkim i nawet gdy obrońca już wie, że Lewy nie poda Waldkowi, nie zdąży się przesunąć.
Ktoś spojrzy z boku: Sobota nie brał udziału w akcji. A swoją obecnością zrobił mi metr miejsca więcej. Bo futbol to sport drużynowy. Bardziej niż się wszystkim wydaje.
Wpadam w szesnastkę, a Lewy odgrywa. Pierwsza myśl: kto jest do zagrania, komu odegrać. Widzę kątem oka, że ktoś idzie lewą stroną. Chyba Maciek Rybus. Może mu dograć? Ale nie wiem za wiele. Nie mam pojęcia, czy nie jest kryty. Chyba z lewej mignął mi też niemiecki obrońca.
Widzę natomiast, że Neuer jest blisko swojego lewego słupka. Poszedł tam, asekurując bramkę, gdy Lewy przyjął piłkę w szesnastce. Teraz dzięki temu mam odsłoniętą prawą stronę bramki.
Znowu drużyna. Znowu czyjeś ustawienie robi różnicę.
Podanie Lewego to ciasteczko. Idealne tempo. Szybka, ale nie za szybka piłka, taka jak trzeba pod strzał. Neuer startuje od lewego słupka. Wie, że ma lukę po prawej i wie, że ja też to widzę. Wygląda to prawie tak, jakby przede mną wiedział, że będę strzelał.
Jak uderzać, to z pierwszej. Walić z prostego podbicia? Mniejsza kontrola. Jak trafię, okienko. Ja nie, maliny. Może lepiej bokiem stopy, tak jak podanie. Wykonuję takich zagrań dziesiątki co mecz, setki co trening.
Wybieram pasówkę.
Widzę, że piłka leci w światło bramki. Jest korytarz, ale Neuer się przesuwa. Zdąży czy nie zdąży?
Nie zdążył. Patrzę, jak piłka trzepocze w siatce. Widzę dokładnie, jak w niej łopocze, ona, piłka, jest po moim strzale w bramce Niemców, mistrzów świata, na Narodowym, w zwycięskim 2:0, którego już nam nie odbiorą. Słyszę ten ryk. Na trybunach muzyka odkręcona na pełny regulator, muzyka śpiewów, wrzasków, okrzyków radości. Niewiarygodne.
Pokazuję serduszko dla Ulki i Miśki. Biegnę do trenera Adama Nawałki. To on mnie wymyślił. To on na mnie postawił. Nikt w to nie wierzył. Pytali, co ja tu robię – trzydziestojednoletni piłkarz Śląska Wrocław na Niemcy. To dzięki jego wierze. Dzięki niemu przeżyłem najwspanialszy piłkarski wieczór w mojej karierze.
Skaczę na trenera, potem to samo robią inni. Dzień później „Przegląd Sportowy” da zdjęcie na okładce, które zawsze mnie porusza: my wszyscy w kupie, na nas leci z góry Glikson. Na tym zdjęciu jest duch drużyny, która tego dnia powstała i dała wiele radości Polakom.
Bo ten mecz był kluczem, kamieniem węgielnym, fundamentem. Dał nam wiarę w siebie, wiarę w trenera, a wreszcie wiarę, że ta grupa może osiągnąć razem sukces. Że spotkaliśmy się razem w odpowiednim miejscu i czasie. Byliśmy tak naładowani, że po tym spotkaniu myśleliśmy: Kto chce z nami zagrać? Palec pod budkę. Nie boimy się nikogo. Dawać.
Kliknij i zamów Książkę sportową "Sebastian Mila. Autobiografia".
Tekst przygotował: Szymon z labotiga.pl
Skomentuj ten wpis Skasuj cytowanie