Justyna Kowalczyk-Tekieli to multimedalistka olimpijska. Polka zapracowała sobie na status legendy biegów narciarskich. Poza znakomitymi wynikami na trasach Tour de Ski, Pucharu Świata i turniejach olimpijskich zmagała się z depresją. Los brutalnie się z nią obszedł.
Jej historię walki z chorobą przedstawił reporter Dariusz Faron w książce "Życie nie kończy się na mecie":
„Justyna Kowalczyk mówi mi, że człowiek chorujący na depresję przechodzi przez różne etapy. Ona sama najpierw czuje złość, bo wie, że coś jest nie tak, ale nie potrafi nazwać problemu. Po niej następuje smutek, który przeistacza się w obojętność. Justyna godzinami bezczynnie leży na łóżku. Nie jest w stanie nic zrobić, nawet czytać 'Mistrza i Małgorzatę'. Chaos w jej głowie niczym Woland z ulubionej powieści Bułhakowa pojawia się i znika w najmniej spodziewanej chwili.
– Pamiętam swoje trzydzieste urodziny, kiedy z nerwów zwymiotowałam. To był pierwszy moment, w którym uświadomiłam sobie, że sprawa jest bardzo poważna. Pół roku wcześniej przestałam spać, już wtedy byłam na mocnych lekach. Nie pomagały. Trzęsłam się po nich, momentami doprowadzały mnie do utraty świadomości, najczęściej zaś do stanu obojętności. Chciałam czuć, a pojawiała się pustka. I kolejny moment, skierowanie do szpitala. Wiesz, że coś nie tak, ale całkiem co innego, gdy dostajesz to na papierze. Prze- żyłam szok – opowiada.
Kasina Wielka. Za dnia Justyna nie chce wychodzić z domu, a nocami słychać płacz, więc rodzina szybko zdaje sobie sprawę, że musi interweniować. Bliscy jej nie oceniają. Po prostu rzucają się na ratunek, mimo że szybko na horyzoncie widać pierwsze bardzo strome schody.
– Chciałam na każdym kroku udowodnić im, że nie są w stanie mi pomóc. Kłóciłam się z rodziną, a później wybuchałam płaczem, bo do przekonania o własnej beznadziejności dochodziła świadomość, że krzywdzę bliskich. Marzyłam o tym, by zniknąć. W ostatniej fazie człowiek myśli, że nie nadaje się absolutnie do niczego, że jest nikomu niepotrzebny. Przestałam jeść, w kółko wymiotowałam. Nie akceptowałam samej siebie, więc chciałam się zniszczyć – opisuje Kowalczyk.
Nie widać światełka w tunelu. Zanim Justyna zdąży podnieść się po jednym ciosie, otrzymuje od życia drugi, dużo mocniejszy – traci dziecko. Poronienie pogłębia stany depresyjne. Bliscy się jednak nie poddają, nie dopuszczają do siebie myśli, że tę długą walkę z chorobą można przegrać. Brat wysyła każdego ranka MMS-a z osiołkiem, przekazując żartobliwie siostrze, że jest strasznie uparta. Kupuje też szczeniaka – od tej pory Justyna będzie wychodzić z domu nawet, jeśli nie ma na to ochoty, bo przecież trzeba wyprowadzić Mańka.
– W najtrudniejszym momencie wszyscy zjechali do mojego domu, nie pozwalając mi na samotność. Jeśli chciałam rozmawiać, rozmawialiśmy, a gdy chciałam milczeć, milczeliśmy. Po prostu byli. Pomyślałam w końcu, że skoro tak o mnie walczą, może faktycznie jestem coś warta. Zaczęłam wychodzić na prostą – wspomina Justyna.
(...)
– Żyjemy na świeczniku, wszyscy nas znają, jesteśmy uważani za herosów. Dla zwykłych ludzi niepojęte jest, że ten bohater, zazwyczaj uśmiechnięty przed kamerami, może mieć poważny problem. Na co dzień spotykamy się z ogromną presją. Ludzie śledzą każdy twój ruch. Gdy wejdziesz do sklepu, patrzą ci do koszyka. Takie drobne sprawy w trudnym momencie mogą dobić – mówi Justyna Kowalczyk.
Ona odkryła karty w czerwcu 2014 roku w rozmowie z Pawłem Wilkowiczem.
– Poczułam, że nie mogę już wytrzymać. Myślisz wtedy: czemu nie opowiedzieć o swoim problemie? Jeśli jesteś na takim etapie, jest ci już wszystko jedno – tłumaczy.
Cztery lata po głośnym wywiadzie Justyna powie mi, że tamta rozmowa uratowała jej życie”.
Skomentuj ten wpis Skasuj cytowanie