Jak wyglądały relacji kibiców Arki Gdynia i Lechii Gdańsk w latach 80. i 90.? Andrzej "Szczur" Michalak, ówczesny czołowy fanatyk pierwszego z klubów, w książce "SQN Originals: Jak zostałem arkowcem" wspomina dawne czasy:
"Same rozróby kibicowskie w tamtych latach odbywały się na innych zasadach, bez tego gangsterskiego kodeksu. Ścierając się z Lechią, po każdej kolejnej awanturze poznawaliśmy naszych wrogów coraz lepiej i gdy spotykaliśmy się w trójmiejskich lokalach, potrafiliśmy razem usiąść przy stoliku, napić się wódeczki i podyskutować o wcześniejszych bijatykach. Mimo że w tamtych latach byłem jednym z najbardziej aktywnych kibiców Arki i planowałem jakieś 90 procent wszystkich akcji na Lechię, to prywatnie miałem dobry kontakt z wieloma chłopakami z Gdańska. Dość często bywałem na Zaspie w domu nieżyjącego już Tadka Duffa i jego brata Andrzeja.
A gdy Dzidek z Lechii (już nieżyjący) był ścigany listem gończym, to jakiś czas ukrywał się w naszym domu w Gdyni, o czym wiedziało zaufane grono ludzi i z Arki, i z Lechii. Śmieszne to było, ale pod latarnią zawsze najciemniej. Potem, kiedy na Lechii pojawiło się nowe pokolenie, utrzymywałem dobry kontakt z Francuzem. Poznał nas ze sobą inny nieżyjący już kibic Arki, Pawłow. Byliśmy u Francuza parę razy w gościach. Takie to były czasy – bywało ostro, ale mieliśmy jakieś zasady.
Na przykład któregoś pięknego zimowego dnia przylecieli chłopaki i powiedzieli, że jakiś skinhead w szaliku Lechii idzie z laską. Okazało się później, że to nie kto inny jak Śledziu, czyli Grzesiu z Kamionki, jeden z ważniejszych chłopaków na Lechii. Ciężko mi było uspokoić kumpli, którzy chcieli go ukatrupić, ale poprosiłem Grzesia, aby schował szalik i aby więcej w nim po Gdyni nie chodził. Zrobił to i nie spadł mu włos z głowy, choć towarzystwo się gotowało. Ekipa z dzielnicy musiała jednak odpuścić, bo mieliśmy zasadę, że chłopaków idących z kobietami czy dziećmi nie ruszamy. Swoją drogą, z Grześkiem znamy się do dziś.
(...)
Kibicowskie Trójmiasto miało w tamtych czasach jakieś zasady. Przykładem może być wyjazd do Rotterdamu na kadrę w 1992 roku. Z Gdyni pojechało kilka aut, a kilka osób pozostało bez transportu. Dzięki normalnym kontaktom z ekipą Duffa z Gdańska lechiści mający kilka wolnych miejsc w autokarze bez problemu zabrali do Holandii kilka osób z Arki (w Łodzi czy Krakowie to byłoby nie do pomyślenia).
Reguły te obowiązywały praktycznie do końca lat 90. Potem jednak nadeszły zmiany. Wielki wpływ na to miała utrata flagi Władcy Północy w drodze do Płocka i późniejsze wydarzenia.
Jakiś czas potem z magazynku na Lechii zginęły flagi. Osobiście uważam to za haniebny i frajerski numer, który nigdy nie powinien mieć miejsca. Do dziś dnia nie wiem, czyja to była sprawka, choć plotki mówiły o kilku osobach, które wcześniej utraciły Władców Północy. Ale nie drążyłem tego tematu. W tym czasie nie było mnie już w Polsce, gdyż kolejny raz zostałem zmuszony do wyjazdu. Ale utrata kultowej flagi bardzo mnie zabolała, bo Władców Północy, podobnie jak flagę Hooligans From Arka, robiłem ja i były to moje dwa pomysły wdrożone do produkcji, oczywiście przy pomocy innych kolegów.
Tak właśnie wyglądały lata 80. i 90. w Trójmieście – ostra walka, ale i dobre zasady. Nie było u nas natomiast klimatów krakowskich, katowania leżących ani ostrych narzędzi. Dawaliśmy sobie po mordzie, ale jedna i druga strona miała pewne normy, których wszyscy się trzymaliśmy. Były też takie mecze i przypadki, gdy na przykład na mecz Arki przyszedł sobie Cascarino ze Śląska, bo miał rodzinę w Gdyni. Nie było spinki z naszej strony i potrafiliśmy z Maciasem po meczu iść z nim na piwo. Ten czas i te klimaty już niestety nie wrócą, a szkoda".
Skomentuj ten wpis Skasuj cytowanie