Historia polskiej piłki nożnej obfituje w wiele przełomowych meczów, o których równie wiele napisano i powiedziano. Ale reprezentacja rozegrała też sporo takich spotkań, które często pomija się we wszelkiego rodzaju zestawieniach, a które z różnych względów były ciekawe lub miały istotny wpływ na polską piłkę lub nawet historię kraju. Stefan Szczepłek postanowił zająć się nimi w swej najnowszej książce pt. "Mecze polskich spraw", która ukazała się nakładem Wydawnictwa SQN. A my prezentujemy Wam pięć najciekawszych z różnych względów spotkań opisanych w tej pozycji.
1. Polska – Węgry, 7 sierpnia 1939 roku w Warszawie, wynik 4:2 (1:2)
Już sama data tego meczu budzi grozę – cztery dni przed atakiem wojsk niemieckich na Rzeczpospolitą odbył się mecz, który w innych okolicznościach mógłby okazać się kamieniem milowym w rozwoju futbolu w Polsce. Kilkanaście lat wcześniej piłka nożna była w kraju nad Wisłą traktowana nieco po macoszemu, poziom był bardzo przeciętny. Józef Piłsudski, zdając sobie sprawę z położenia kraju i nieustannego zagrożenia ze strony sąsiadów, postawił jednak na powszechne wychowanie fizyczne, dzięki któremu społeczeństwo nabrało krzepy, a to przyniosło wymierne efekty także w podniesieniu poziomu piłki nożnej.
Węgrzy, wicemistrzowie świata, przybyli do Warszawy pewni siebie. Musieli jednak uznać wyższość reprezentantów Polski. Oto jak mecz relacjonuje autor książki:
Na początku, zgodnie z przewidywaniami, przewagę osiągnęli Węgrzy i po pół godzinie po strzałach słynnych napastników Gyuli Zsengelléra i Sándora Ádáma prowadzili 2:0. Jeszcze przed przerwą Wilimowski zdobył bramkę na 1:2, a po przerwie jeszcze dwie. Czwartego gola, z rzutu karnego za zagranie ręką Sándora Bíró, strzelił z karnego Leonard Piątek. Wygraliśmy 4:2. Węgrzy, bądź co bądź wicemistrzowie świata, zagrali słabiej, ale między innymi dlatego, że walczący Polacy nie pozwolili im na swobodne rozgrywanie piłki. W drugiej połowie to my zmusiliśmy Węgrów do obrony. Wilimowski szalał jak w meczu z Brazylią, a Dytko biegał przez kilka minut, trzymając jedną ręką spodenki, w których pękła guma.
2. Polska – Brazylia, 20 czerwca 1968 roku w Warszawie, wynik: 3:6 (2:2)
Po zakończeniu drugiej wojny światowej popularność futbolu w Polsce stopniowo rosła. W latach 50. spotkania reprezentacji przyciągały już tłumy, czego najlepszym przykładem może być legendarny mecz z ZSRR z 1958 roku. Dekadę później także polskie kluby zaczęły coraz pewniej sięgać po swoje na arenie międzynarodowej. Także legendarny FC Santos z Pelém w składzie zagrał mecz z kadrą Polski w 1960 roku, a spotkanie to zrobiło furorę w całym kraju. Było to jednak starcie nieoficjalne. Na potyczkę z Brazylijczykami pod egidą FIFA przyszło poczekać Polakom aż do 1968 roku. Mecz zakończył się porażką, ale – jak opisuje Szczepłek – opinia publiczna nie narzekała:
Polacy zagrali, jak mogli najlepiej. Ale nawet na budującą się Brazylię to było za mało. Boczni obrońcy Roman Bazan i Walter Winkler przegrywali większość pojedynków z Natalem i Edu. Stanisław Oślizło i Jacek Gmoch na środku obrony też bardzo się starali, ale często nie dawali sobie rady ze zwodami przeciwników. A była to przecież najlepsza para stoperów w Polsce. Goście najbardziej komplementowali Janusza Żmijewskiego oraz Zygfryda Szołtysika, który w drugiej połowie wszedł za Kazimierza Deynę. Włodzimierzowi Lubańskiemu mecz się nie udał.
Dla Deyny był to dopiero trzeci występ w reprezentacji. Nic lepszego nie mogło mu się zdarzyć. Po latach Deyna opowiadał autorowi, że bardziej się przyglądał Brazylijczykom, niż grał. Był zafascynowany sposobem prowadzenia przez nich piłki, rytmicznie i ze swobodą, co wynikało z umiejętności technicznych. Krótko mówiąc, piłka im nie przeszkadzała. Patrzył też, w jaki sposób Rivelino, Gerson czy Tostão wykonują rzuty wolne. Którą częścią buta uderzają piłkę i w którą łatkę, żeby leciała w powietrzu zupełnie inaczej, niż oczekiwałby bramkarz.
3. Polska – Szwecja, 26 czerwca 1974 roku w Stuttgarcie, wynik: 1:0 (1:0)
W 1973 roku, po wspaniałym remisie na Wembley z Synami Albionu, oglądalność piłki w Polsce gwałtownie wzrosła, mimo że wtedy była to już najpopularniejsza dyscyplina sportu w naszym kraju. Ale dopiero po rewelacyjnym starcie podczas światowego czempionatu w RFN rok później sięgnęła ona zenitu. Jednym ze spotkań na tych szeroko opisywanych mistrzostwach był mecz ze Szwecją, który nierzadko jest lekceważony, choć w istocie był bardzo ważny. Stefan Szczepłek opisuje to starcie dość lakonicznie, ale ten rozdział książki jest przyczynkiem do rozważań na temat obyczajów w kadrze:
Zdarzyło się przed meczem ze Szwecją, że kilku zawodników o tym zapomniało. Kiedy cała drużyna wybierała się do kina, Adam Musiał i paru innych graczy spytało, czy mogą pozostać w hotelu. Górski się zgodził. Kiedy reszta wróciła z kina, okazało się, że tych piłkarzy nie ma. Trener dobrze znał te numery, usiadł więc w holu, mówiąc: „To ja na nich poczekam”. Faktycznie, po jakimś czasie grupka wróciła, ale po wyznaczonym terminie. Kiedy piłkarze przez szybę zobaczyli Górskiego, szybko się rozbiegli i wchodzili do pokoi przez okna. Adam Musiał się nie zorientował i tylko on poniósł konsekwencje.
On sam, w rozmowie z Karoliną Apiecionek, opowiadał po latach: „Wróciliśmy całą bandą. Trener Górski siedział przy barku w holu, chłopaki bokiem po schodkach, a ja, zamiast iść za nimi, wdałem się w dyskusję, aby usprawiedliwić nasz późny powrót”. Nazajutrz Musiał spóźnił się 20 minut na śniadanie. Górski się wściekł, co było do niego niepodobne. W pierwszym odruchu powiedział, że wyrzuca Musiała z drużyny i żąda, żeby go natychmiast odesłać do kraju. Na wszystkich padł blady strach, bo nikt takiego Górskiego nie znał. Do czwartej rano sztab reprezentacji dyskutował na ten temat, proponując różne warianty kary, w końcu postanowiono głosować. Ostatecznie ustalono, że Musiał zostanie odsunięty od jednego meczu ze Szwecją, a gdybyśmy go przegrali – wróci do Polski.
4. Norwegia – Polska, 24 marca 2001 roku w Oslo, wynik: 2-3 (0-2)
Przenosimy się w czasie o prawie 30 lat i znajdujemy się w zupełnie innej rzeczywistości. Piłkarsko jesteśmy od wielu lat daleko w tyle za europejską czołówką, jeśli zaś chodzi o kwestie społeczno-ekonomiczne, w porównaniu do 1974 roku również zmieniło się niemal wszystko. Kadrę po kilkunastu latach zawirowań objął Jerzy Engel. Mimo słabego początku reprezentacja z każdym kolejnym meczem się rozpędzała. Nadszedł czwarty mecz eliminacji do mistrzostw świata w 2002 roku. Po trzech kolejkach Polska liderowała tabeli z dorobkiem siedmiu punktów. Mecz potoczył świetnie, podopieczni Engela odnieśli kolejne cenne zwycięstwo, a jednym z bohaterów był bramkarz Adam Matysek:
Zgodnie z oczekiwaniami gospodarze od początku mieli przewagę. Nawet ich dalekie wrzuty z autu w pole karne stanowiły zagrożenie. Czego nie wybili obrońcy, bardzo dobrze bronił Adam Matysek. Nie był to jednak mecz z gatunku „do jednej bramki”. W 23. minucie po akcji między Radosławem Kałużnym, Pawłem Kryszałowiczem i Piotrem Świerczewskim piłkę dostał Olisadebe. Odwrócił się plecami do obrońcy i strzelił po ziemi. Piłka przeleciała między nogami Norwega i wpadła przy słupku do siatki.(…)
Matysek obronił jeszcze sytuację „sam na sam” z Carewem, ale przy obronie strzału Solskjæra z 30 metrów upadł na łokieć. Na miękkiej trawie być może nawet by nie poczuł. Ale to był marzec pod kołem podbiegunowym, zmrożone, posypane piachem boisko przypominało beton. Zdenerwowany Solskjær, nie wiadomo, czy w geście współczucia, czy widząc upływający czas, pokazał tylko gestem nosze: wynieście go! Ale Matysek chorą prawą ręką obronił jeszcze jeden strzał i dopiero wtedy się poddał. To była poważna kontuzja. Jerzy Dudek nie miał czasu na rozgrzewkę. Zajął miejsce w naszej bramce, lecz nierozgrzany i oślepiony słońcem przepuścił strzał Solskjæra, który wcześniej wymanewrował w polu karnym czterech Polaków i trafił w boczną siatkę.
5. Belgia – Polska, 15 listopada 2006 roku w Brukseli, wynik: 0:1 (0:1)
W 2006 roku, po nieudanych mistrzostwach świata, rządy w reprezentacji objął pierwszy w historii obcokrajowiec, Leo Beenhakker. Całe środowisko piłkarskie było przepełnione ciekawością, ale również niepewnością, jak drużyna zareaguje na tak drastyczną zmianę. Początek kadencji Holendra nie był zbyt dobry: porażka z przeciętną Finlandią, która zakończyła reprezentacyjne kariery Dudka i Frankowskiego, oraz remis z Serbią na własnym stadionie. Wyniki nie napawały optymizmem. Przyszło jednak spotkanie z Portugalią, które było swego rodzaju meczem założycielskim dla reprezentacji Beenhakkera. Następnie drużyna poszła za ciosem i po golu nowego w reprezentacji Radosława Matusiaka, udało się zwyciężyć z niewygodnym rywalem, Belgią. Autor o meczu opowiada następująco:
Dla Beenhakkera, Holendra mieszkającego w Belgii, mecz miał też znaczenie prestiżowe. Po czterech miesiącach pracy w Polsce bardzo chciał pokazać wszystkim znajomym belgijskim trenerom i dziennikarzom, że po raz kolejny dokonuje czegoś wyjątkowego. Miał 64 lata, na jakie nie wyglądał, wysyłano go na emeryturę, a on robił swoje, i to dobrze. Mecz na Heysel nie należał do kategorii tych, które pamięta się latami. Polacy znowu zagrali świetnie i wypracowali sobie więcej dobrych sytuacji niż gospodarze. Jedyna bramka padła w 19. minucie. Radosław Matusiak wystartował na lewym skrzydle do prostopadłego podania, przepchnął stopera Bayernu Daniela van Buytena i strzelił obok bramkarza.
Potem Polacy przeprowadzili jeszcze trzy akcje, po których byli bliscy zdobycia gola, a w ostatniej minucie Artur Boruc rzucił się pod nogi Émile Mpenzy i uratował zwycięstwo. Była to trzecia z rzędu wygrana w eliminacjach. Jeszcze większego szacunku nabrałem do polskich zawodników po meczu. Szukając z otwartym laptopem na stadionie Heysel sieci, potrzebnej do wysłania przez Internet tekstu, dotarłem aż na środek boiska. Było bardzo grząskie, zapadałem się po kostki. Jak oni w ogóle mogli po tym szybko biegać i przeprowadzać płynne akcje?
Wszystkie "Mecze polskich spraw" poznasz w książce, o której więcej przeczytasz TUTAJ.
Skomentuj ten wpis Skasuj cytowanie