Mount Everest jest swego rodzaju Świętym Graalem dla wszystkich himalaistów. Zdobycie go stanowi ukoronowanie kariery wspinacza. Osiągnięcie tego z pewnością jest wielkim wyczynem. Kolos ten w zwykłych ludziach wzbudza podziw i przerażenie, ale są wyjątki, dla których góra ta nie jest nadzwyczajnym wyzwaniem…
Kilian Jornet, bo o nim mowa, w swej najnowszej książce „Niemożliwe nie istnieje” ukazuje swe przemyślenia dotyczące górskich wypraw. Podkreśla także wagę okresu przygotowawczego oraz nastawienia mentalnego. We wspięciu się na najwyższy szczyt świata pomogło mu doświadczenie z norweskiej góry Romsdal. Surowy, skandynawski szczyt, potrafiący przysporzyć problemów to jedna z miłości katalońskiego sportowca:
„Kilka dni po tym, jak razem z Emelie przeprowadziliśmy się do Romsdal, zakochałem się w tej ścianie. Nie była tak wysoka jak sąsiednia Trollveggen ani tak estetyczna jak Romsdalshorn. Widziałem ją za każdym razem, kiedy udawałem się na zakupy do miasteczka. Odległa, a zarazem bliska. Nie znalazłem ani jednej książki na jej temat, żadnej mapy, żadnej trasy, a to czyniło ja jeszcze atrakcyjniejszą. Była to około 600-metrowa skalna ściana, wiecznie pogrążona w cieniu, ponieważ zorientowana na północ.
Z miasteczka dało się dostrzec ten mur z czarnego granitu z cienkimi fragmentami lodu, które pojawiały się i znikały pośrodku ściany, a także goulotte, rynnę lodową, która opadała ukośnie po jednej ze stron i kończyła się gwałtownie, zwisając jakieś 100 metrów nad podłożem, więc aby do niej dotrzeć, należało wspiąć się tych 100 metrów po gładkiej skale. Była mocno pionowa, niemożliwa do pokonania bez zabezpieczeń. Mimo to szczęście zesłało z północy wiatr, a ten przyniósł śnieg, który nie padał pionowo, tylko pod skosem. Dzięki wilgotności znad morza śnieg i lód dosłownie przywarły do ściany. To był prezent – miałem już możliwość dojścia na goulotte, którą widziałem każdego dnia. Dotarłszy do tego miejsca, zdałem sobie sprawę, że lód nie jest wystarczająco gruby, by wytrzymać mój ciężar na pionowym terenie. Naszły mnie wątpliwości; tego dnia mój umysł powiedział mi, że wejdę, ale kiedy w końcu się tu znalazłem… Miałem jeszcze możliwość, żeby ostrożnie zejść tych 80 metrów, które już pokonałem, i wrócić do domu na nartach albo wspiąć się na inny okoliczny szczyt, aby się rozładować. Z drugiej jednak strony…
W każdym razie spróbowałem zaatakować jeszcze raz. Najpierw odbiłem w prawo, ale lód wcale nie był twardszy. Zszedłem kilka metrów, aż znów poczułem solidny lód i skorzystałem z okazji, żeby rozprostować ręce. Zostało mi jeszcze około 20 metrów, aby dostać się na goulotte. Spróbowałem więc ostatni raz, w lewo. Wcześniej chciałem uniknąć tej strony, ponieważ była to krawędź skały złożona z zupełnie płaskich pionowych płyt i dało się dostrzec, że grubość lodu nie przekraczała dziesięciu centymetrów. „Teraz tak, fantastycznie!” Po wbiciu pierwszego czekana czuję, że brejowaty lód jest nieco solidniejszy niż na środku. Tutaj przynajmniej wytrzymuje mój ciężar, ale ponieważ jest tak cienki, nie mogę mocno walić, bo mógłby pęknąć na całej grubości. Wbijam więc delikatnie, aż wchodzą jeden albo dwa zęby czekana, a stopy wspinają się ostrożnie, niemal nie dotykając lodu, bo wykorzystuję szczelinę w skale, żeby oprzeć tam czubek raka. Wstrzymuję trochę oddech i wspinam się pospiesznie 20 metrów, aż lód znowu staje się twardszy. Kilka metrów 219 lekkiego przewieszenia zmusza mnie do mocnego ściskania czekanów i niepatrzenia w 100-metrową pustkę, która musi być między moimi nogami.
Chwytam się czekanów z taką siłą, że gdyby jedna ze stóp albo rąk się poddała, jestem pewien, że i tak zdołałbym wytrzymać. Kiedy dotarłem na początek goulotte, odetchnąłem głęboko, wyrzucając z siebie całą adrenalinę i strach. Trudności wydawały się teraz mniejsze, a przynajmniej nie tak ciągłe, ale od tej pory był już tylko jeden kierunek: w górę. Stamtąd nie zdołałbym już zejść, gdybym natknął się na jakąś trudność nie do pokonania. Wspinałem się więc dalej, przy każdym kroku spotykając przeszkody i decydując, którędy kontynuować, w ślepym zaufaniu swojej intuicji. (…) Pokonałem ostatni skalny uskok i zobaczyłem nawis śnieżny uformowany na grani.
Spokojnie wspiąłem się do końca, a następnie dotarłem na szczyt i zszedłem z drugiej strony. Ponieważ było jeszcze bardzo wcześnie i miałem przed sobą cały dzień, wszedłem na drugi szczyt, później na kolejny i na jeszcze jeden, aż słońce zaczęło przecinać horyzont. W końcu postanowiłem wrócić do domu, zadowolony, że tego dnia pokonałem strach. Wykonałem świetną pracę z emocjami, a przy okazji zrobiłem niezły trening.”
Skomentuj ten wpis Skasuj cytowanie